Dookoła Balearów prawo i lewoskrętnie



Do Barcelony doleciałem o tak nieprzyzwoitej godzinie, że gdyby nie uczynny Pedro, pewnie skończyłoby się noclegiem na lotnisku. Na szczęście miewa się przyjaciół, więc wyspany w wygodnym łóżku, rano dotarłem do Port Vell, gdzie czekała na mnie Louve i jej dotychczasowy skiper. Dodatkowo miałem do załatwienia pewną drażliwą spraw w kapitanacie, mieszczącym się na końcu świata, a w każdym razie - Barcelony. W niedzielę zaczęła zbierać się załoga nieco zdezorientowana faktem, że jacht nie stoi w Port Olimpic, jak było zapowiadane.

W poniedziałek zakupy, więc dopiero o 1445 oddaliśmy cumy i ruszyli w drogę, w stronę Majorki. Wiatr i fala nie były specjalnie uciążliwe, ale doba żeglugi dała się niektórym załogantom we znaki. Dopiero wieczorem o 2150 następnego dnia weszliśmy do portu w Port de Polenca. Otoczone górami miasteczko zachęcało do penetrowania, a jeden z licznych w załodze Marków wyciągnął nas na wycieczkę przez góry do malowniczej zatoki. Dopiero o 2200 następnego dnia (20.10) pożegnaliśmy gościnny port i ruszyliśmy w stronę Minorki.

Od zachodniej strony znajduje się tam miasto Ciutadella i do niego się skierowaliśmy. Wiatr był północno - wschodni, więc nie obyło się bez halsowania. Ciutadella mieści się nad długą i wąską zatoką, do której kilka razy dziennie zachodzą promy, więc zastosowano tam wymyślny system sygnalizacji świetlnej. Na wszelki wypadek i tak wypłynęła nam na spotkanie szlauchbotem przystojna panienka w mundurze i poleciła czekać aż światła ostatecznie zgasną. Trzeba przyznać, że widok sporego promu odwracającego się w ciasnej zatoce robił wrażenie. Po spokojnym śniadanku i odczekaniu porannej kolejki promów, oddaliśmy cumy o 1115

Wiatr był łagodny i sprzyjający, pogoda raczej plażowa, skutkiem czego dopiero po 2140 dotarliśmy do Porto Cristo, na wschodnim brzegu Majorki. Port leży w ujściu sporej, jak na Majorkę rzeki, która na ostatku tworzy malowniczy zawijas. O tej porze panuje tam nieprzenikniona ciemność i jedynym potwierdzeniem sytuacji pokazywanej przez komputer była błyskająca na pd. cyplu latarnia. Komputer komputerem, ale dużo przyjemniej jest wchodzić do portu w którym cokolwiek jednak widać. Stosując się do zasady ograniczonego zaufania przebyliśmy to S baardzo powoli aż do chwili kiedy z za zakrętu ukazały się nam światła miasta i portu. Tłoku nie było, więc wybraliśmy pierwsze wolne miejsce przy miejskiej kei. Rano objawił się bosman, który zaopatrzył nas w klucze od toalet nie żądając zwyczajowej w tym kraju kaucji. Miasto malownicze, odwrócone swą willową stroną do skalistego, urwistego brzegu morza. "Turystyczny" Marek wyciągnął nas na pieszą wycieczkę za miasto do kompleksu jaskiń. Zrobiono z tego kombajn turystyczny, ale doprawdy warto było wydać 19 euro, żeby to zobaczyć. Ostatecznie wyszliśmy po 1900, zostawiając klucze w skrzynce koło biura mariny.

Wiatr z pd i pd-zach zmuszał nas do halsowania. Koło 1500 urwał się, a właściwie rozwiązał fał grota i musieliśmy z tego żagla zrezygnować. Halsowanie na samym foku przy słabym wietrze nie rokowało sukcesu, więc zwinęliśmy go i do Ibizy dotarliśmy na silniku, już po Zmroku. Zatrzymaliśmy się w pierwszej po prawej ręce marinie Botafoc (od nazwy półwyspu osłaniającego zatokę). Jak tu często w zwyczaju, dyżurny w marinie wskoczył do pontonu i zapilotował nas na przeznaczone nam miejsce cumowania a następnie, już z kei podał mooring. Postój w marinie kosztował 60 euro. Północny brzeg zatoki należy do miasta Talamanca. Do Eivisy można się przeprawić wodnym tramwajem za 3 euro. Stare miasto otoczone malowniczymi fortyfikacjami pozostawia silne wrażenie. Ostatecznie pozostaliśmy tam aż do ranka 26 października, przeczekując w ten sposób silny i niekorzystny wiatr.

Od rana znowu piękna pogoda i łagodny wiatr z północy pozwalający bez halsowania kierować się do Walencji. Wchodzimy tam o 0530, więc jeszcze całkiem po ciemku. Wynika pewien problem, bo w Marina Real obowiązuje "doba hotelowa" zmieniająca się w południe, więc skoro chcemy zostać do wieczora, wypadałoby zapłacić za dwie doby. Ostatecznie jednak dochodzimy do porozumienia z szefem. Dzień spędzony na włóczędze po wspaniałej Walencji i jej zabytkach i o 1945 w dalszą drogę, bo nie dość, że rejs się kończy, to część załogi pomyliła daty i samolot z Barcelony mają o dzień za wcześnie.

Wiatr słaby i głównie północny, więc szanse byśmy zdążyli do Barcelony na ten sobotni samolot są nikłe pomimo podpierana się silnikiem. Decyduję się więc na wizytę w Tarragonie. Docieramy tam o 2 w nocy, więc jest jeszcze czas by dospać do rana. Pociągiem do Barcelony jedzie się tam nieco ponad godzinę, więc obawy spóźnienia się na samolot nie ma. My za to mamy cały dzień na zwiedzanie miasta. Jego historia sięga rzymskich czasów, czego świadectwem są dobrze zachowane mury miejskie. Ściśnięte na małej przestrzeni stare miasto z licznymi zabytkami ale tętniące życiem pozostawia niezatarte wrażenie. Obiadek na mieście, kolacja na jachcie i pora ruszać w drogę. Na szczęście wiatr się nieco ożywił i odszedł na pn-zach, więc tym razem pełna radość z pracujących żagli.

W niedzielę pożegnanie z załogą, i powitanie następnej. Tym razem mam w załodze dwóch morsów - nie w kij dmuchał. Prognoza zapowiada się sztormowo. W nocy budzą mnie mocna uderzenia. Okazuje się, że spora fala wchodzi przez główki i biegnie aż do końca basenu w którym stoimy. Wszystkie jachty tańczą na mooringach. Co gorsza, nasz stoi w miejscu przeznaczonym dla mniejszych jachtów i nasze mooringi patrzą stromo w wodę sprężyście oddając kolejne naprężenia. Luzujemy cumy, wybieramy mooringi do granic możliwości i odsuwamy nieco jacht od nadbrzeża, ale taniec się wcale nie kończy. Rano wiatr nieco słabnie więc po uzupełniających zakupach ruszamy w morze.

Morze po nocnym sztormie ciągle rozhuśtane, co więcej, wiatr odchodzi na wschód i nowa fala krzyżuje się ze starą. Jak na pierwszy dzień na morzu dla niektórych trochę męczące. Skoro wiatr ze wschodu, to wybieramy północno-zachodni brzeg Majorki a na nim jedyny port czyli Puerto del Seller (Sojer) Kolista zatoka jest doskonale osłonięta od fal a wysokie góry wokół sprawiają, że postój tu jest wyjątkowo spokojny. Śmiesznym tramwajem wybieram się do oddalonego o kilka kilometrów zabytkowego miasta Soller. Stamtąd kursuje przez góry równie zabytkowy pociąg do Palmy. Piękna pogoda zachęca do spacerów po okolicy.

O 1600 żegnamy malowniczy port. Do dzisiaj nie mogę sobie darować, że nie wykorzystałem okazji by porobić Louve fotek pod żaglami. Port nie jest zamknięty żadnymi falochronami i można było defilować koło nabrzeża w pełnej krasie. To się nazywa "inteligencja schodowa". Szybko zapada noc i żeglujemy wzdłuż górzystego brzegu wypatrując kolejnych latarni. Świtkiem wchodzimy w głąb zatoki i o 0700 wchodzimy do Palma de Mallorca. Z licznych marin wybieramy centralnie położony Real Club Nautico za 63 euro. Stare miasto, katedra i górujący nad miastem zamek są dobrym powodem do odwiedzenia tego miejsca. W porcie stoją również turystyczne mastodonty udające żaglowe jachty. Dobrze, że nasz jest skromnych rozmiarów i nie ma na nim pasażerów tylko załoga. Następnego dnia poranne zakupy i o 1130 opuszczamy port. Jakoś tak się narobiło, że coraz rzadziej mam okazję dotykać steru. Już nie tylko na otwartym morzu, jeż nie tylko odejścia przy lajtowej pogodzie. Na wejście i cumowanie też już nie mam szans. Mam nadzieję, że nie cofam się w rozwoju.

Tak nam wyszło, że drugi rejs stał się "lewoskrętny" zatem w planie pojawił się wschodni brzeg Majorki. A najbliższy port na Ibizie to Santa Eulalia. Na dodatek, z racji coraz mniejszych zasobów czasu zaczęliśmy uprawiać coś, co możnaby nazwać "night cruising". Tym razem też tak było i do tej świętej Eulalii dotarliśmy o 0720. Miasteczko składa się głównie z hotelowych blokowisk, więc specjalnych architektonicznych atrakcji w nim nie ma, ale malownicza zatoka, przesłonięta kilkoma wysepkami rekompensuje ten niedostatek. Słońce nurkuje za górami więc o 1935 oddajemy cumy i ruszamy na północny wschód.

Wiatr z północy więc bardziej na wschód niż na północ. Mijamy od południa Cabrerę z jej latarnią Punta Anciola i na wieczór dochodzimy do Porto Colom. Za ciasnym, osłaniającym od morza wejściem rozlewa się szeroka ale płytka zatoka. Na jej końcu spora marina. Dyżurny już z daleka przywołuje nas gestami i podnosi mooring. Postój kosztuje nas 55 euro, prąd i woda na kei, przyzwoity sanitariat w najbliższym budynku. Rozległa południowo-zachodnia część zatoki zastawiona jest bojami cumowniczymi.

Pojawia się dylemat - nie warto dłużej stać w marinie ale prognoza zapowiada sztorm z pd-zachodu w ciągu 24 godzin. Do Mahon, na wschodzie Minorki nie zdążymy, ale ile można stać w nudnym porciku? O 1200 oddajemy cumy i przy słabym wiaterku płyniemy wzdłuż brzegu na północ. Przed samym pn-wschodnim narożnikiem wyspy znajduje się kusząca zatoka, która powinna nas przed sztormem osłonić. To Cala de Agulla. Dopływamy do niej o 1630 i po starannym wysondowaniu miejsca, które jest dostatecznie płytkie i dostatecznie oddalone od plaży, na wypadek odkrętki wiatru, rzucamy kotwicę. Kolacja i spać. Tylko wachta kotwiczna i alarm kotwiczny na GPS czuwają. Wieczorem rusza wreszcie zapowiadany sztorm. Pomimo osłony brzegu wiatromierz sięga 40 węzłów. Odzywa się alarm kotwiczny i oczywiście nici ze spania. Jacht myszkuje na kotwicy na boki i powoli, metr za metrem pełznie w stronę morza. Decyduję się na wsparcie kotwicy silnikiem. Zabawa trwa koło trzech godzin po czym wiatr nieco słabnie i można odstawić silnik. Wiatr utrzymuje się do rana, ale kotwica trzyma. Rano, o 0815 wyrywamy kotwicę i pod zrolowaną do połowy genuą pędzimy na wschód, w kierunku Isle del Aire i pd cypla Minorki.

Płyniemy wzdłuż pd brzegu Minorki z wiatrem i rozpędzona falą. Fale rozbijają się o skalisty brzeg i strzelają wysokimi gejzerami piany. Widok malowniczy ale i budzący szacunek. Za wyspą Aire skręcamy na północ i chowamy się za nią przed wysoką falą. Wreszcie docieramy do wejścia do Mahon. Najpierw wąskie wejście pomiędzy Es Castell po lewej a fortem na Isla Del Lazaret. Dalej zatoka się stopniowo rozszerza. Za wyspą Del Rey zaczynają się mariny. Najpierw wypasiona Club Nautico, potem długi rząd cumujących na mooringach jachtów wreszcie, na końcu zatoki - Marine de Menorca. Tutaj definitywnie brak miejsca. Wracamy do pustawej mariny klubowej, gdzie jednak, poza opłatą 55 euro nie oferowano nam żadnych udogodnień "ponieważ jest już zima". Znajdujemy lukę wśród jachtów i motorówek zacumowanych wzdłuż pd brzegu zatoki. Miejsce, jak się okazuje, należy do Marina Estrella. kosztuje 40 euro i zimy u nich jeszcze nie ma, tzn. sanitariaty działają a nawet beż żadnej kaucji dostajemy adapter do podłączenia kabla. Bardzo sympatyczna obsługa - polecam gdyby ktoś stanął przed koniecznością wyboru. Miasto na stromym brzegu bardzo malownicze. Ostatecznie zostajemy to do 1830 następnego dnia.

W ciągu dnia wiatr stopniowo słabnie ale za to nadciągają deszczowe chmury. Siąpi kapuśniaczek. Daleko na wschodzie pojawiają się na czarnym niebie bezgłośne błyskawice. Na wszelki wypadek zakładamy ref na grocie i ruszamy. Po wyjściu z zatoki wiatr tężeje i północno-zachodni tnie deszczem po twarzach. Żałuję, że nie założyliśmy od razu dwóch refów. Tymczasem rolujemy genuę i stawiamy foka. Po minięciu Isla del Aire zmieniamy kurs na zachodni. Wiatr się stopniowo miarkuje i błyskawice na wschodzie przestają nas straszyć. Rankiem niebo zaczyna się przecierać. Na horyzoncie widać już wysokie brzegi Majorki. O 1230 docieramy do mariny Alcudiamar w głębi Bahia de Alcudia.

Postój w Alcudiamar kosztował nas 56 euro. Pora wracać. O 0915 oddajemy cumy i przy słabiutkim wiaterku wypełzamy z poza stromych ścian zatoki. W miarę oddalania się od wyspy wiatr rozkręca się do regularnej czwórki z zachodu. Do Barcelony wypada nam kurs 330 więc jazda jest wyśmienita. Nocą wiatr trochę myszkuje i słabnie, ale kurs daje się utrzymywać. Wreszcie na horyzoncie widać wzgórza za Barceloną a na brzegu dwa wieżowce wyznaczające pozycje Port Olimpic. O 1200 cumujemy przy recepcji. Obsługa wypływa motorówką by pokazać nam miejsce postoju. Jeszcze mały spór, kto ma na ostatek wprowadzić jacht i stało się. Stoimy - cumy założone, mooringi wybrane "na blachę" (żeby się nie powtórzyła przygoda z przed dwóch tygodni) I koniec rejsu. Jeszcze załoga zgodnie dzieli sie porządkami. W niedzielę rano kolejno opuszczają jacht stosownie do terminu odlotu ich samolotów. Ja jestem ostatni - mój samolot odlatuje dopiero w poniedziałek, wcześnie rano. Zwyczajowo przywożę z podróży jakiś lokalny alkohol, kupowany na lotnisku. Tym razem jednak nici - mój samolot odlatuje zanim sklepy zostały otwarte. Przesiadka w Zurychu nie poprawiła sytuacji, ponieważ ceny w szwajcarskim "wolnocłowym" były nie do zaakceptowania.


Mapa trasy rejsu wokół Balearów
Moja galeria
Galeria zdjęć Darka
Zdjęcia Ali
Zdjecia Damiana
Galeria Konrada
A oto cośmy nawojowali:
   17 - 30.10,2010   1 - 14.11.2010      Razem    
 Log 732 nM 756 nM 1488 nM
 Pod żaglami  66 h 97 h 163 h
 Na silniku  78 h 50 h 128 h
 Razem 144 h 147 h 291 h

Szukaj w mapie witryny