S/y CZARTORYSKI

Czy ktoś pamięta dzisiaj ten jacht? Chyba tylko starzy kapitanowie. Istnieje do dziś, chociaż wygląda inaczej i inaczej się nazywa. Wówczas był otaklowany jako szkuner sztakslowy, wyposażony w dwa równej wysokości maszty. Można było na grotmaszcie postawić wąziutki grotżagiel na krótkim bomie, jednak pożytek z niego był iluzoryczny, więc rzadko się to zdarzało. Pomiędzy masztami można było postawić czworokątnego fishermana, który jednak nigdy nie chciał porządnie pracować. W rezultacie żeglowało się na dwóch dużych sztakslach przy słabych wiatrach i dwóch małych przy silnym. Tak czy owak zapis 6 kn. w dzienniku był niezwykłym wydarzeniem. Jacht z takim takielunkiem żeglował jak stóg siana i nic dziwnego, że w końcu wysztrandował na plażę. “Czartoryski” przeżył dziwne przygody i w chwili wywołania stanu wojennego nabył nawet pewnej sławy z racji niespodziewanej podróży przez Atlantyk. Odbyłem na nim jeden rejs dość charakterystyczny dla tamtych czasów, jak sądzę. Stoczyliśmy wówczas dwie “bitwy morskie” z niemieckimi okrętami. Był koniec września i pora odprowadzić jacht na zimowe leże, które wówczas znajdowało się w przystani AZS w Górkach Zachodnich. Ponieważ zgromadzenie prowiantu w tych czasach było sporym wyzwaniem, zawieźliśmy do Świnoujścia górę bagażu, wliczając w to samodzielnie przygotowane przetwory. Kapitanem był “smutny” Jacek Knajdrowski, ja byłem drugim, a trzecim Rysio Rajchel, wówczas u progu swojej morskiej kariery. Niestety, nie zapamiętałem, kto był pierwszym – był to ktoś z łapanki, bo w tamtych czasach nawet na Czartoryskim wymagany był sternik morski.

Czartoryski

Bitwa morska I

Wiał słaby wiatr z NE, i jacht z wielkim trudem utrzymywał kurs na Arkonę. W tych czasach, władze NRD skrupulatnie pilnowały, żeby polscy żeglarze nie drażnili niemieckich swoją względną swobodą. Wkrótce więc, z za szarugi objawił się patrolowiec z trójkolorową banderą ozdobioną okazałą “kapustą”. Na pomoście stał jeden pan w blaszanym kapeluszu i drugi w białej czapce i pozłacanym mundurze. Pan w czapce wskazał nam ręką kierunek prosto pod wiatr i zawołał groźnie: “dort”. Wiatr był tak słaby, że właściwie było wszystko jedno, w jakim kierunku jacht stoi, zresztą z armatami nie było co się kłócić. Moja wachta się skończyła więc zanurkowałem pod pokładem. Szarym świtem znów wyszedłem na pokład. Na horyzoncie nadal tkwił zaprzyjaźniony dozorowiec. W pewnym momencie pod dziobem pojawiły mu się białe wąsy i okręcik zaczął rosnąć w oczach. Po chwili jego stewa wyrosła nad naszą rufą a pan w czapce zasalutował i zakrzyknął: “gute weitere fahrt!” Oznaczało to, że opuściliśmy gościnne wody dobrych Niemców.

Bitwa morska II

Na pokładzie rozgorzała dyskusja – jaki dryf należy uwzględnić w zliczeniowej nawigacji. 7 czy 15? GPS nie był wówczas znany więc zweryfikować to można było dopiero przy najbliższym namiarze. Celowaliśmy na zachodnie brzegi Bornholmu. Na zachód od wielkiej wyspy znajduje się akwen ćwiczeń morskich. Wygląda na to, że dryf zdecydowanie przeszacowaliśmy, bo w pewnej chwili na kursie ukazał się dziwny, czarny obiekt. Co do istoty obiektu zdania były podzielone, ale znaczna część załogi uznała to za kiosk okrętu podwodnego. Mieli zapewne rację, bo zanim udało nam się zbliżyć, obiekt zniknął pod wodą. Nagle, z za zasłony deszczu pojawił się pędzący na nas niszczyciel Za nim drugi. Zapewne miały nam coś do powiedzenia przez radio, ale oczywiście na “Czartoryskim” radia nie było, więc rozmowa była jak dziada z obrazem. Tym razem byli to “źli” Niemcy, bo bandera była bez kapusty. Kiedy okręty zbliżyły się niepokojąco, zrobiły kolejno zwrot, omijając nas szerokim łukiem. Wyraźnie, pan admirał uznał, że echo od stalowego kadłuba kłóci się z widokiem żaglowego jachtu i oddał nam pole. Wyraźnie spłoszył go widok nieustraszonych Polaków. W ten sposób “Czartoryski” rozpędził flotę NATO.

Bitwa morska III

“Czartoryski” miał maszynkę sterową, której znaczącą część stanowił krowi łańcuch. Łączył kolumnę koła sterowego z sektorem steru. Ponieważ łańcuch źle układał się na blokach zwrotnych, koło co chwilę się zacinało. W takiej sytuacji sternik robił wprawny ruch kołem prawo-lewo i łańcuch odnajdował właściwą drogę. Wiatr stężał, duże sztaksle zamieniliśmy na małe i czary nad sterem zdarzały się nam coraz częściej. Za którymś razem sternik okazał się zbyt silny i łańcuch się poddał. Koło kręciło się wesoło a jacht płynął w sposób zupełnie dowolny. Wydobyliśmy z bakisty rumpel awaryjny i rozpoczęliśmy trzecią bitwę morską – tym razem z martwą materią. Sterowanie rumplem awaryjnym wymagało sporej siły, więc sterowaliśmy we dwóch. Rysio pod naszymi nogami, w świetle latarki, próbował spiąć nieszczęsny łańcuch przy pomocy szekli tak, aby nie zacinał się jeszcze bardziej. Trwało to dość długo, ale Rysio zwyciężył. Rumpel można było zdjąć i znów rozpocząć czary z kołem.

Bitwa morska IV

W środku nocy udało nam się trafić w Kołobrzeg. Wiała piątka z NW i przy takiej pogodzie mieliśmy wejść między główki falochronów. Falochrony w Kołobrzegu są dość wąsko ustawione, zresztą każdy z was to zna. “Smutny” zgodnie z przepisami nakazał przygotowanie kotwicy na rufie, głośno wypowiadając się na temat jej przydatności. Następnie odpaliliśmy kaszlaczka, co samo w sobie nadawałoby się na temat oddzielnej opowieści. Ustawiliśmy się w nabieżniku i pod żaglami, cała naprzód. Fale rozbijały się o betonowe gwiazdobloki chroniące główki falochronów tak, że co chwilę znikały w bryzgach latarnie. Rozpryski fal zapalały się co chwilę odpowiednio na zielono i czerwono. Mimo sprzężonego napędu, jacht co chwilę stawał w poprzek fali Ostatnio wyczytałem, że nazywa się to “broachig” – jak pan Żurdę który nie wiedział, że całe życie mówił prozą. Kipiel między główkami była dość przerażająca, ale uznałem, że skoro kapitan zachowuje kamienną twarz, to widocznie mogłoby być gorzej. Później okazało się, że “smutny” taką już ma twarz. Jeszcze moment i jacht znalazł się na spokojnej wodzie między falochronami.

Bitwa morska V

Kolejna bitwa odbyła się na brzegu – przy kei we Władysławowie. Kiedy udało nam się trafić w główki portu bez konfliktów z mieliznami, stanęliśmy przy GPK. Okazałej postury chorąży WOP-u nakazał nam zbiórkę na pokładzie, a swoim dzielnym podkomendnym na kei. Deszcz lał obficie, stopniowo przedostając się przez szwy czegoś, co miało mi pełnić rolę sztormiaka. Chłopcy z WOP-u mokli chyba jeszcze lepiej. Pan chorąży odbył dłuuugą ceremonię przeszukania jachtu na okoliczność przemytu nie wiem czego. W każdym razie, każdy, kto dzisiaj grymasi na procedury graniczne w polskich portach, powinien tamtą odprawę mieć w pamięci.

Sztormiak.

Sztormiak w tamtych czasach był dobrem luksusowym, więc pływało się korzystając z rozmaitych erzatzów. Przyzwoity sztormiak w “Sterze” kosztował kilka średnich pensji. Gdy weszliśmy do portu na Helu, okazało się, że rybacy z miejscowego przedsiębiorstwa rybackiego wyfasowali właśnie nowe sztormiaki. Oczywiście, natychmiast przystąpili do wymiany tych poszukiwanych dóbr na pieniądze. Szczęściem dla nas, na początku października żeglarzy w porcie było na lekarstwo, co w myśl prawa podaży i popytu spowodowało, że ceny szybko spadały. Kiedy dotarły do poziomu, który mieścił się w moim budżecie, wyruszyłem na łów. Znalazłem dostatecznie rosłego chłopa, który zaprowadził mnie do kabiny umieszczonej gdzieś blisko dna wielkiego kutra i tam stałem się właścicielem wspaniałego, żółtego sztormiaka. Był tak sztywny, że trzeba było uważać, żeby się nie złamał, za to można było go postawić w kącie, bez wieszaka. Co by nie mówić, sztormiak okazał się naprawdę nieprzemakalny i służy mi z powodzeniem do dziś. Moi młodsi koledzy z pewnym zdziwieniem patrzą gdy pojawiam się na pokładzie w takim dziwnym, żółtym stroju ale niech się dziwią –nie będę go zmieniał wraz ze zmienną modą.
ps. Dla ścisłości - jednak złamałem się w końcu i sztywny żółtek zalega gdzieś w zakamarkach mieszkania.

Koniec

Pozostało nam tylko jeszcze przepłynąć przez zatokę, ale tu doprawdy nic godnego uwagi nam się nie zdarzyło.

Na początek strony Mapa witryny