Wiosna zimą

czyli

Z Syriuszem na Kanary

Kanary Sirius pod żaglami
styczen2016 (2789 kB)
Zima jest długa a styczeń w Polsce nie koniecznie nadaje się do jeżdżenia na nartach zatem, może spróbujmy nacieszyć się wieczną wiosną? Tej wiecznej wiosny poszukaliśmy na Wyspach Kanaryjskich. W styczniu, dwa kolejne tygodnie 10-17 i 17-24. Jak się ogarnę to napiszę cośkolwiek o tym, udanym rejsie
Zawsze twierdziłem, że zima jest po to, żeby można było na nartkach się poślizgać ale ostatnio te zimy takie niewydarzone, że postanowiłem spróbować jakiejś odmiany. Na Karaiby trochę za daleko, ale Kanary są już w zasięgu rozsądnej podróży. Na dodatek okazało się, że zaprzyjaźniony Syriusz stoi na tych Kanarach i się marnuje. Zrobiłem mały rekonesans i okazało się, że owszem, wśród przyjaciół całkiem łatwo da się zebrać załogi na dwa tygodnie pływania. Jedni na dwa, inni po tygodniu, w każdym razie komplet się zebrał szybko. Widać wiara w piękną zimę w Polsce osłabła.

Samolot z Modlina na Teneryfę odlatuje około 1000 więc dotarcie tam wprost z Lublina było niemożliwe zatem z radością przyjąłem zaproszenie przyjaciół do zanocowania w Legionowie. Z stamtąd to już rzeczywiście rzut beretem. Start jest opóźniony z powodu konieczności odlodzenia samolotu. A w środku jak to w Ryanairze – miejsca na nogi nie wystarcza. Ponieważ bilety każdy kupował oddzielnie jesteśmy porozrzucani po całym samolocie i nie ma szans na zamianę miejsc. Nauka stąd taka, że na przyszłość warto wspólnie zorganizować zakup biletów. Leci się 6 godzin i cały czas nad białym kożuchem chmur. Dopiero w ostatniej chwili pojawia się pod nami brzeg wyspy i znana z map marina San Miquel. Mocne uderzenie o beton i ostre hamowanie silnikami wstecz.

Na lotnisku okazuje się, ze samolot z Krakowa dopiero co wylądował, czyli był jeszcze bardziej spóźniony niż nasz. Zatem telefon w ruch i szybko okazuje się że Kasia z przyjaciółmi wciąż jest na lotnisku. Umawiamy się, że znajdziemy wystarczająco dużą taksówkę i razem pojedziemy do mariny. Na postoju ( nic tu nie stoi – taki ruch ) urzęduje facio, który dowiedziawszy się, że potrzebujemy taksówko na 7 osób ustawia nas nieco z boku i każe cierpliwie czekać. Cierpliwość nie jest specjalnie nadużywana i po chwili zjawia się taksówka właściwych rozmiarów. Kilka minut jazdy, 15 euro na liczniku i jesteśmy w San Miquel. Rezydujący tu mój wirtualny przyjaciel wcześniej już poinformował gdzie szukać Siriusa zatem nie musimy się po marinie błąkać. Wiem również od armatora, gdzie mam szukać klucza więc po chwili już jesteśmy w messie.

Wojtek jest teneryfowym bywalcem i ma tu już swoje sprawdzone tabiernas zatem nie próbujemy sporządzić na poczekaniu kolacji lecz krętą ścieżka wędrujemy do pobliskiego Los Abrigos. Po drodze bez liku pustawych knajpek i ta nasza także nie jest zbyt zapełniona. Wkrótce na zestawionym stole pojawiają się dwie wielkie tace pełne owoców morza i kilka karafek zawierających vino de casa. Powitalna kolacja ciągnie się dość długo i powrót na jacht stanowi pewną uciążliwość. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że nie odebraliśmy jeszcze klucza do toalet. Kasia z Wojtkiem przejmują we władanie armatorski apartament na dziobie. Reszta lokuje się w rufowych kabinach a Kwaski muszą zadowolić się kanapami w mesie. Brakuje jeszcze Joanny, która zameldowała, że spóźniła się na samolot z Londynu i dołączy dopiero w poniedziałek koło 1300.

O 1430, już w komplecie opuszczamy San Miquel. Wcześniej odwiedził nas mieszkający tu Andrzej któremu przywiozłem z Polski prezent w postaci zestawu pieczeniowych sosów. Odradza nam wejście do Los Gigantes w którym może nas zablokować idąca z północy martwa fala zatem kierujemy się na Gomerę. Początkowo NE wiaterek pogania nas szybko po gładkim morzu ale stopniowo wiatr słabnie i trzeba przeprosić się z motorkiem. Przed północą docieramy w pobliże San Sebastian ale nie mam odwagi wchodzić po ciemku do nieznanego portu w którym panują nieznane mi obyczaje. Zostawiamy więc światło kotwiczne na topie i wachtę na pokładzie – Reszta spać.

Czas obowiązujący na wyspach jest opóźniony wobec naszego o godzinę, ale słońce wyraźnie o dodatkową i widno robi się dopiero koło 0800 więc w marinie cumujemy dopiero koło 0900. Śniadanie, kąpiel (Kasia z Wojtkiem obowiązkowo w oceanie ) i można wybrać się na spacer. Odwiedzamy Punta de San Cristobal ze stojącą tam latarnią morską a wieczorem odwiedzamy zalecaną przez Andrzeja tawernę. Nauczeni przedwczorajszym doświadczeniem miarkujemy się w spożywaniu owoców morza. Tym razem noc na równym kilu bez wachty na pokładzie.

Odcumowanie w środę o 1000. Wieje piątka z NE, chwilami słabnie, chwilami wzrasta do 20 węzłów. Do Santa Cruz na Palmie dopływamy po drugiej w nocy. Tym razem , nauczony doświadczeniem z Gomery nie czekam świtu bo miasto i marina są rzęsiście oświetlone. Zapowiadam wejście do mariny na 9 kanale na co otrzymuję odpowiedź „no comprendo”. Nie zrażeni tym wchodzimy do portu. Jak dotychczas odwiedzone porty nie są opustoszałe ale jakieś miejsce dla Syriusza się znajduje. Po śniadaniu meldujemy się w biurze mariny i dowiadujemy, skąd można wypożyczyć samochód. Tuż za bramą jest wypożyczalnia. Skoro jest nas osmioro to trzeba wynająć dwa samochody. Wkrótce okazuje się, że jedyną osobą w mojej połowie załogi, która ma ze sobą prawo jazdy jest Dorota ale nie ma odwagi powozić po górskich drogach. Dopuszczamy się zatem małego oszustwa. Dorota wynajmuje samochód okazując prawo jazdy a ja będę kierowcą.

Wojtek z Kasią mają przemyślaną trasę jadą więc przodem a my za nimi. Przy pierwszym postoju wychodzi na jaw nawyk prowadzenia samochodu z automatyczną skrzynią biegów – zapominam o istnieniu pedału sprzęgła. Jakoś zmiana biegów nie sprawia mi trudności ale zatrzymanie z wciśniętym sprzęgłem jest wyraźnie przeciw mojej naturze. Na szczęście autko zniosło takie traktowanie. Przed El Paso chcemy odwiedzić znajdującą się w parku narodowym wielką kalderę Taburiente. To wielka dziura po zapadłym przed wiekami wulkanie. Okazuje się jednak że nie możemy dojechać samochodem do krawędzi kaldery – mogą tam dojeżdżać tylko taksówki. Jest to oczywiste nakręcanie taksówkarzom koniunktury ale wąziutka i kręta droga rzeczywiście nie pozwala na zmasowany ruch samochodów.

Ścieżka od postoju prowadzi ostro w dół i szybko myśl o podejściu pod taką stromiznę studzi mój zapał. Wracamy z Markiem na parking a następnie łagodnie nachyloną ścieżką ruszamy w drugą stronę. Wkrótce spotykamy resztę załogi która odbyła właśnie całą spacerową pętlę. Zachęcają nas do przejścia dalszych dwustu metrów by spotkać się z krukiem. Krukiem? Idziemy. Faktycznie, w ogrodzonym barierką punkcie widokowym urzęduje lśniący czarny ptak. Zaczepia kolejnych turystów i wyjada im z rąk co lepsze smakołyki. Przez chwilę pozuje mi do zdjęcia z bliskiej odległości. Wracamy do swoich samochodów, znowu taksówkami. Jedziemy wzdłuż zachodniego brzegu wyspy i czasem nawet udaje mi się wrzucić czwórkę. Po drodze odwiedzamy jeszcze jeden wygasły krater wraz z sąsiadującym muzeum. Ten powstał w XVII w. i historia odnotowała to wydarzenie. Kończymy rundę wokół południowego cypla wyspy skąd widać w oddali El Hiero. Tą wyspę zostawiam sobie na następną okazję.

Po kolacji oddajemy cumy i wracamy na Teneryfę. Tym razem do Los Gigantes na jej zachodnim brzegu. Wiatr jest korzystny ale raczej słaby. Od czasu do czasu trzeba się przeprosić z motorkiem. Ostatecznie cumujemy o 1000. Za 20 EUR kaucji dostajemy klucz do bramki na pomost i dwa klucze do toalet. Jeden klucz dla ośmiu osób jest pewnym utrudnieniem więc podkładamy różne przeszkadzajki zapobiegające zatrzaśnięciu furtki ale co jakiś czas dyżurny marinero usuwa nasze wynalazki. Wycieczka do miasta, na plażę, na lody i inne uroki lądowego życia. Wypływamy na godzinkę by zobaczyć czaszkę – wypłukana w skalnej ścianie szczelina która z pewnej odległości faktycznie przypomina czaszkę. Z portu dopływają co chwilę stateczki z turystami.

W sobotę chcieliśmy opuścić port wcześnie rano ale okazuje się że biuro jest zamknięte i nie ma komu oddać kluczy ani odebrać kaucji za nie. Marinero na przemian obiecują że media hora lub quince minutos. Ostatecznie o 1200 zapada decyzja o rezygnacji z odzyskania 20 euro i oddajemy cumy. Mieliśmy w planie odszukać tutaj wieloryby ale ostatecznie czasu nie staje szczególnie, że wiatr staje się przeciwny. Za południowym przylądkiem Teneryfy halsujemy podpierając się silnikiem. Do San Miquel wchodzimy o 2000. Pora na zmianę załogi.

W niedzielę Kasia i jej przyjaciele zamawiają taksówkę i odjeżdżają na lotnisko a w ich miejsce przyjeżdża czwórka nowych załogantów. Chętnie by od razu popłynęli a i mnie nic tu specjalnie nie trzyma ale okazuje się że zaczynają się odpruwać taśmy mocujące blok od trzeciego refu. W niedzielę żaglomistrz nie pracuje więc nie pozostaje nam nic oprócz czekania. W poniedziałek Tomas przychodzi i ogląda krytycznie szkodę. Na środku oceanu trzeba byłoby to jakoś przyczepić ale w porcie żagiel musi być zdjęty i naprawiony solidnie. Zdejmowanie grota z pełzaczy jest sporym wyzwaniem i zajmuje nam ponad godzinę. Wkrótce Tomas wraca i oznajmia, że jego zdaniem listwy są źle zabezpieczone i trzeba to naprawić. Wydzwaniam Adama by uzgodnił to z Tomasem i wkrótce dochodzą do porozumienia. Chodzi o to, że listwy pozbawione plastikowych ochraniaczy wkrótce przetną żagiel a na dodatek kieszenie są źle zabezpieczone. Ostatecznie płacimy Tomasowi 173,5 EUR z tego 35 za poprawienie bloku. Na przyszłość musimy bardziej uważać przy refowaniu.

Ostatecznie opuszczamy San Miquel o 1930. Wiatr tradycyjnie z NE od 12 do 20 węzłów. Jest okazja przećwiczyć ten trzeci ref. W cieniu Gran Canarii wiatr cichnie ale po jej minięciu znowu odzywa się żwawo. Do Morro Jabla (habla ) na południowym cyplu Fuerteventury dopływamy o 1950. 135 mil na dobę to przyzwoity przebieg. Muszę odszukać bankomat by zwrócić pieniądze, które Adam założył płacąc Tomasowi za naprawę żagla. W porcie, dosyć mizernym, bankomat nie występuje idę więc do miasteczka, rozciągniętego w dolinie. W centrum pytam panią taksówkarkę, która wskazuje mi kierunek. Może i dobry ale gubię się w wąskich uliczkach rybackiego miasteczka. Ostatecznie rezygnuję i postanawiam wspiąć się po stromym zboczu do szosy prowadzącej do portu. Szosa o rzut beretem okazuje się trudna do osiągnięcia bo niezbyt nawet strome zbocze usuwa się pod nogami, kamienie na których próbuje się wesprzeć wyślizgują się z ziemi a sęki palmowego pnia zostają mi w rękach. Dochodzę do miejsca w którym pokonanie dalszej drogi wydaje się niemożliwe a i powrót co najmniej ryzykowny. Stare przysłowie „kto drogi prostuje w domu nie nocuje” wydaje się nadzwyczaj aktualne. W tym momencie dzwoni Dorota i pyta, że skoro jestem w mieście to nie mógłbym kupić chleba? No nie, nawet niedawno minąłem supermercado ale wrócić się nie da. Ostatecznie kosztem podrapanych kolan udaje mi się sforsować ostatnia przeszkodę. W nagrodę mogę z góry sfotografować port w całej okazałości.

Opuszczamy tą skromna marinę ( ale za jedyne 16 EUR ) i po wschodniej stronie Fuerteventury kierujemy się w stronę Lanzarote. Wiatr tradycyjnie z NE do 20 węzłów więc nadal trzy refy na grocie. Do portu Rubicon mamy ca 50 mil ale trzeba się tam dostać halsując pod wiatr. Któryś z halsów doprowadza nas do połowy drogi od afrykańskiego brzegu. Ostatecznie do północnego krańca Fuerteventury docieramy rankiem. Podpierając się silnikiem przepływamy płytką cieśninę pomiędzy Fuerteventurą a Lobos i o 1420 cumujemy na Lanzarote. Silny wiatr w porcie utrudnia bezpieczne cumowanie. W przeciwieństwie do Morro Jabla ta marina stanowi wypasiony kurort. Nie brakuje oczywiście i bankomatu ale i różnych knajpek jest bez liku więc zjadamy w jednej z nich leniwy obiadek. W przeciwieństwie do zachodnich wysp te wschodnie są pustynne i często pokryte naniesionym z Sahary piaskiem.

Rubicon opuszczamy w piątek po 1020. Wiatr tym razem baksztagowy, czyli taki jakim z założenia żeglują dżentelmeni ale niestety, jego energia systematycznie słabnie. Ostatecznie rano nie ma się co oszukiwać więc zwijamy genuę i odpalamy silnik. Do San Miquel docieramy dopiero o 1900. O tej godzinie nie ma już nikogo w biurze, nie można zatankować paliwa a na dodatek nie pozwalają nam zacumować rufą do naszego poprzedniego miejsca. Stajemy long-side przy falochronie. Adam domaga się, byśmy jednak zacumowali rufą, bo jego Mama nie będzie w stanie wspiąć się na burtę. Następnego dnia, po zatankowaniu i długich konsultacjach telefonicznych między Adamem a dyżurującym marinero pozwalają nam zacumować do pływającego pomostu rufą. Przyjeżdża również Mama armatora. Joanna zostaje z nią do następnego dnia a my zamawiamy odpowiednio dużą taksówkę i jedziemy na lotnisko. Żegnajcie malownicze wyspy. Wydaje mi się, że jest to świetny cel do zimowego żeglowania więc zapewne znajdę jeszcze okazję by tam wrócić.
Podsumowanie
 Log   Postój   Żagle   Silnik   Suma 
I 215 72 34 15 49
II 424 39 55 15 70
Suma 639 110 89 30 119
Musterrola
Termin pierwszy Bebik kwasek Wojtek Kasia Marek Futerka Moroszka Skiper
Termin drugi Adam paweł_k Darek Paweł Marek Futerka Moroszka Skiper


Wolne Wstępne zgłoszenie Zaliczka Pełna wpłata

Szukaj w mapie witryny